la symphonie gourmande czyli o Francji bardziej od kuchni

 


J'ai deux amours: mon pays et Paris. Mam tylko dwie miłości: mój kraj i Paryż. Tak powiedziała Joséphine Baker. I tak mówię ja. Wróciłam z Francji. Doktor w kuchni na dłuższą chwilę stał się kobietą w podróży. Kobietą z żółtą walizką. Kobietą na wakacjach, a zarazem kobietą poszukującą.

Zaraz następnego dnia po przylocie do stolicy Francji wbiłam się w rytm miasta, zmieszałam się z paryskimi mieszkańcami, bowiem kilka spraw miałam do załatwienia. Stałam się une parisienne, paryżanką. Za taką brali mnie wszechobecni turyści, pytając o drogę, prosząc o pomoc w jakichś turystycznych aspektach. Cieszy mnie to:) Jednak nie samą pracą żyje człowiek, więc oddałam się także przyjemnemu spędzeniu czasu. I tak wieczorem na Place du Tertre w samym sercu Montmartre umówiliśmy się na kolacjo-podwieczorek;) Crème brulée i spaghetti carbonara. Ça fait du bien:)

Przez kolejne cztery dni Francja postanowiła świętować, zamknęła wszelakie swe instytucje i oprócz SNCFu, obiektów uważanych za turystyczne oraz restauracji nie działało nic. Spakowaliśmy więc śpiwory w plecaki i ruszyliśmy w Dolinę Loary pozwiedzać zamczyska. W dwa dni udało nam się sforsować pięć zamków, natomiast dwa inne podziwialiśmy już tylko z zewnątrz. Ich niesamowity urok, piękna pogoda oraz atmosfera przygody złożyła się na przesympatyczną wycieczkę i bardzo dziękuję Konradowi, że mnie na to namówił;) Bo nam świeciło słońce, a w Paryżu w tym czasie padało :D
Wyruszyliśmy pociągiem z paryskiego Gare d’Austerliz i zatrzymaliśmy się w Tours. Na zwiedzanie zamków wybraliśmy się mikrobusem, a naszym przewodnikiem i szoferem był Pascal. Ujął nas swoją erudycją, humorem, ogromną wiedzą oraz.. perfekcyjnym American English! Niebywałe u Francuzów.
Odwiedziliśmy Chenonceau, Clos-Lucé, Amboise, Azay le Rideau, Blois. Każdy z zamków był architektoniczną perełką. Villandry dodatkowo powaliło na kolana ogromnym ogrodem pełnym… warzyw! Kolorystyka sałat, kapust, kalarep i innych jarzyn była naprawdę godna podziwu. 



 

Wartym wspomnienia elementem dnia była kolacja na starówce w Tours. Starówka jest przepiękna, pełna kamienic z szachulcowym murem, lecz wszystkie różniły się od siebie. Francuzi wylegli na miasto, aby zjeść kolację, miejsc było coraz mniej. Tawerna "L’homme tranquille" przyciągnęła nas swoją nazwą. Miała swojski klimat i serwowała dania kuchni francuskiej. I wino, które szybko poszło w nogi;) Bardzo miły wieczór.
Zmęczeni, ale zadowoleni wróciliśmy następnego dnia do Paryża.

Po powrocie zwiedziliśmy także Wersal, jednak poruszanie się w tym tłumie po pałacu nie należało do najprzyjemniejszych. Ja tęsknie spoglądałam na ogrody za oknem, więc na piknik wybraliśmy się właśnie tam. Piknik składał się z bagietki, chorizo, sera camembert, słoika Specouloosa i, jakżeby inaczej, butelki czerwonego wina. Kieliszków ani kubków nie posiadaliśmy:D I wiecie co, właśnie takie momenty zapadają mi najmocniej w pamięć. Beztroska i relaks. 


W niedzielę już sama, z Gare Montparnasse (to na tym dworcu miał miejsce słynny wypadek 26 października 1895, kiedy to rozpędzony pociąg nie wyhamował i wypadł przez ścianę na ulicę obok dworca!) wyruszyłam odkrywać Bretanię. Tam mnie jeszcze nie było. Miejscowością docelową był Lorient, przypuszczam, że najbrzydsze miasto w całej Bretanii:D Ale za to wesoło tam było. Zaraz po przyjeździe znalazłam się na imprezie tureckiej wraz z daniami tureckimi, przepysznymi, i wśród wesołej międzynarodowej grupy ludzi. Poza tym wybrałam się do Quimper, uroczego miasteczka, pełnego bretońskiego ducha, kwiatów i słońca. Pełnego niesamowitych zakamarków, kolorów i życia. Nie chciało mi się wracać, ale mój pociąg nie mógł czekać. 





Kolejny dzień to zdobywanie fortu, ale zanim to się udało, musiałyśmy przejść wiele kilometrów plażą, i naturalnie… urządzić piknik po drodze! Piknik na plaży, gdzie wiało ostro, pachniało oceanem i rybami. Cudownie:) Piasek z tamtej wyprawy do dziś wysypuję z zakamarków torby a nawet ze stetoskopu!:)


Fort ostatecznie został zdobyty, dwie syreny urządziły sesję zdjęciową i czuły się jak… ryby w wodzie;) No, prawie w wodzie, bo przypływ nadciągał, więc w pośpiechu uciekałyśmy z fortu, abyśmy nie zostały tam uwięzione:) 


Wieczorem, przy nadal pięknej pogodzie, zostałyśmy zaproszone na barbecue.
Dzięki bardzo fajnemu Francuzowi, który zaoferował nam wycieczkę na Quibéron (kobieta w podróży aż piszczała z radości!) dotarliśmy tam samochodem dnia następnego. Dzikie wybrzeże, wysokie skały, szum oceanu i szerokie plaże pełne morskich stworzonek oraz.. armii francuskiej (ku uciesze żeńskiej części szanownej wycieczki ;P) dawało poczucie wolności, niezależności i pozwalało myślom poszybować daleko:) No i oczywiście, piknik na skałach musiał być! Oprócz tego poszliśmy do "Conserverie la Belle-Iloise" gdzie kupiliśmy rybki w puszce, a właściwie pasty rybne, jako dodatek do apéritifu.


Potem błądziliśmy wśród prehistorycznych menhirów w Carnac, robiąc różne dziwne rzeczy, wymyślając historie na temat powstania tychże monumentów kamiennych, których jednak tu nie przytoczę z racji ich ogólnej frywolności;P
Wszystko co dobre, szybko się kończy. Trzeba było wracać do Paryża. Jednak wieczorem w ramach podziękowania za miły dzień, wraz z moją litewską koleżanką postanowiłyśmy przygotować kolację. I tak oto powstały gołąbki i ciasto z rabarbarem na deser. A do tego dużo Pineau Blanc (to jest to, co kobieta w podróży lubi najbardziej!), Poirée, ponczu i wina. I mieliśmy kolejny rewelacyjny wieczór, pełen śmiechu i rozmów. Co prawda groziło nam, że podamy na stół surową kapustę, ziemniaki i mięso, bowiem gaz w butli się skończył, ale po raz kolejny Mika nas zaskoczył i pognał 25 km, aby skombinować nową butlę. Uratował polsko-litewską kolację.


Wcześnie rano, a właściwie jeszcze w nocy wracałam do Paryża. Pociągiem. Uwielbiam francuską kolej, można wg tych pociągów zegarki ustawiać. Czysto, szybko, cicho. O 9:00 rano obudziłam się w Paryżu. I znów zaczęła się bieganina po stolicy, po szpitalach. Ale oprócz tego po parkach, których w mieście jest pełno. Jednym z moich ulubionych jest park André Citroëna, i tam też się wylegiwałam na słońcu i wśród zieleni. A przed północą zostałam wyciągnięta na spacer, troszkę wbrew mej woli, zupełnie zaspana. Jednak było tak ciepło i spokojnie, że już po chwili byłam wdzięczna za ten "przymus". Podczas tegoż spaceru, około północy, natknęłyśmy się na parkę… kaczek! W sercu Paryża. On awanturujący się, kolorowy, stroszący piórka. Ona szara, cicha, podążająca za swym lubym. Uciekły prawdopodobnie z parku, który już był zamknięty i nie mogły wrócić. I tak sobie spacerowały wieczorową porą.
Dotarłyśmy też na prześliczną uliczkę Villa Santos Dumont, pełną pięknych odnowionych kamienic, ukwieconych wejść i nieopisanego czaru. Pachniało magią i spokojem. Czułam się niczym Alicja w Krainie Czarów.


Kolejny dzień upłynął mi od rana do wieczora w bardzo miłym towarzystwie. Najpierw zostałam zaproszona na obiad do restauracji na Trocadéro, tuż obok wieży Eiffle’a. Nazwijmy to obiadem biznesowym;) Spodziewałam się ujrzeć Polkę mieszkającą od wielu lat we Francji. Zobaczyłam damę, w pięknym kostiumie, zadbaną, z czerwonymi paznokciami u rąk oraz z nieodłącznym Dunhillem w dłoni. Kobieta w wieku 71 lat, wyglądająca o wiele młodziej. Francja dobrze konserwuje:) I was really impressed! Sam obiad natomiast to była prawdziwa uczta. Jako entrée wzięłam ślimaki z masłem czosnkowym. Uwielbiam! Danie główne to krewetki z grilla po tajsku, z ryżem basmati. Do tego różowe wino beaujolais i skutek był taki, że o godzinie 14:00 chodziłam chwiejnym krokiem;) Ale jedzenie wyborne! Na kawę poszłyśmy do "Café de l’Homme", vis à vis wieży Eiffle’a, z widokiem na Trocadéro i Pola Marsowe.
Wieczorem wybraliśmy się na spacer w kierunku Sekwany, jednak weszliśmy po drodze w rue de la Huchette. Jest to ulica w piątej dzielnicy na lewym brzegu Sekwany, znana z nocnego życia, pełna restauracji, tawern, pubów itp. Mimo że ja nie czułam głodu, to wszechobecne zapachy spowodowały iż się poddałam i nie oparłam kolacji:D Mój ośrodek głodu zasygnalizował, że potrzebuje pokarmu, a po chwili okazało się, że potrzebuje fondue:) I tak oto znaleźliśmy się w restauracji "Le Chat qui Pêche":D, w której serwowano tradycyjne francuskie potrawy. Wystrój przypominał trochę alpejską knajpkę, a obsługiwał nas Arab! Arab, który miał symptomy ADHD i ogólnie był jakiś taki mało francuski. Pomińmy jednak ten szczegół, fondue było pyszne:) I wino znów poszło w nogi.
Do Sekwany dotarliśmy. Paris by night to zupełnie inne miasto.


I dobiegła końca kolejna moja wyprawa. Czas pomyśleć o następnej:)

Tymczasem podam przepis na sałatę paryską, inwencja własna, składniki podyktowane zawartością lodówki.

SAŁATA UNE PARISIENNE

½ główki sałaty (dowolnej)
20 dag sera Mimolette
20 dag szynki
2 dojrzałe awokado
świeży tymianek lub bazylia
sos sojowy
ocet balsamiczny
oliwa z oliwek
pieprz

Sałatę umyjcie i osuszcie, podrzyjcie na strzępy. Szynkę i ser pokrójcie w kostkę około 1 x 1cm. Awokado umyjcie i po przekrojeniu wzdłuż na pół wyłuskajcie łyżką, pokrójcie też w kostkę. Sos przyrządzamy z 1 łyżki sosu sojowego, 1 łyżki octu balsamicznego i 2 łyżek oliwy z oliwek. Doprawcie pieprzem, posypcie świeżo posiekanym tymiankiem lub bazylią.
Ja wówczas słuchałam utworów Chopina. A Wy? :)
Miłego dnia!

Komentarze

Popularne posty